wtorek, 8 listopada 2011

Sprzedawanie wrażeń

Ciemna ulica. Neony. Światła, które rażą w oczy swoją intensywnością. Wielkie reklamy, bilbordy. Ubranie na porę ranną, poranną, popołudniową, wieczorną, na imieniny cioci, na randkę, na spacer. Buty, sukienki. Perfumy, drobiazgi, zabawki. Wszystko, co tylko da się sprzedać. Wszystko, co ktoś będzie chciał kupić.

Ostatnio przyszła do mnie niepokojąca refleksja. Oglądam się dookoła i zastanawiam się, do czego zmierzają działania, których jestem świadkiem. Mam na myśli - sprzedawanie wrażeń, uczuć i schematów myślowych. Wielki napis na wielkim kawałku papieru ma mnie do czegoś przekonać, ma kształtować mój gust, moją osobowość, lekko i niepostrzeżenie, tak, abym nawet tego nie odczuła. Muszę pozwolić komuś, aby mnie przekonał, że ubieram się niemodnie, że zachowuję się drętwo, że muszę się zmienić, bo... (i tutaj szereg katastrofalnych skutków, niszczących moje życie doszczętnie, dogłębnie, jak tylko się da). Muszę stać się maszynką, przez którą zostaną przepuszczone potrzeby ludzi, którzy wiedzą, jak zarabiać pieniądze na głupocie i braku własnego stylu. Czuję się w dziwny sposób otoczona tandetą, kiczem, próbującym drzwiami i oknami znaleźć się w moich rękach, który powinnam przyjąć ze słodkim uśmiechem na ustach niczym modelka z katalogu. 
W dzisiejszych czasach, można właściwie sprzedać wszystko, co tylko się zapragnie, jeżeli potrafi się to zapakować w błyszczące opakowanie, w większości przypadków skrywające pustkę. Twory filmopodobne tworzą schemat życia, którego należałoby się ściśle trzymać, muzyka wysławia wszechogarniające uczucie miłości w sposób irracjonalny i banalny, a książki, które powinny stanowić jedynie wygodną podkładkę do pisania, pragną sprawować rząd dusz. Istnieje jeszcze przypadek odwrotny: kultura masowa w ogóle nie pragnie niczego udawać, nawet się nie wstydzi nazywania swoich produktów po imieniu. Jak to się dzieje, że to wszystko jest akceptowalne, do przyjęcia, strawne, miłe i zabawne?
Chciałabym się przed tym wszystkim obronić, bo czasami staję się, nieświadomie wplątana w zdarzenia, które zabierają niepotrzebnie mój cenny czas. Zagadką dla mnie pozostanie, całkowite, świadome i zdeklarowane przekładanie pustych tworów od prawdziwej kultury, czasami nawet u osób całkiem inteligentnych, wyróżniających się bystrością umysłu w paru dziedzinach. 

M.

czwartek, 6 października 2011

Forma > Treść

                     
                 
                Zjawisko przerostu formy nad treścią jest w dzisiejszych czasach obecne w wielu różnorakich aspektach kultury, a zatem jego przejawy przestały budzić tak żywe zdziwienie i oburzenie. Mimo to, im więcej razy zdarza mi się poświęcić mu chwilę refleksji, tym częściej napotykam coraz to nowe jego przejawy w życiu codziennym, będące dla mnie – nie ukrywam – co najmniej niepokojące.
            Rozpocznę od tego przykładu, który skłonił mnie do podzielenia się własnymi spostrzeżeniami właśnie w tym artykule. Gwoli wprowadzenia – zapewne Ty również, podobnie jak ja, większość moich bliskich i znajomych, a także lwia część społeczeństwa, jesteś miłośnikiem muzyki, bez względu na to, w jakich gatunkach czy wykonawcach gustujesz. Zdając się zatem na Twą muzyczną wrażliwość, liczę, że nie muszę tłumaczyć w jaki sposób rozumie się „magię” w odniesieniu do słuchania muzyki, w jaki sposób wpływa na emocje, jak ze zwykłej czynności przeradza się w prawdziwą celebrację, a najogólniej – jak ważną rolę odgrywa w naszym życiu. Być może, podobnie jak część fanów muzyki, również i Ty korzystasz z dość popularnej strony www.lastfm.com. Aby nieco przybliżyć jej założenia, wspomnę tylko, iż przede wszystkim ma ona na celu proponowanie Tobie nieznanych Ci jeszcze zespołów, na podstawie tych, których słuchasz najchętniej. Do tego służy scrobbling (słowo wymyślone na potrzeby Last.fm), czyli przesyłanie danych na temat utworów, które przesłuchałeś. Brzmi zachęcająco, prawda? Na początku jest to bardzo korzystna funkcja, dzięki której faktycznie można poznać wiele interesujących artystów, tym samym zasilając szereg ulubionych grup muzycznych. Z czasem jednak słuchanie muzyki zaczyna przepoczwarzać się w jej „przesłuchiwanie”, a to – wbrew pozorom – stanowi ogromną równicę (taką samą, jaka jest pomiędzy czytaniem a kartkowaniem). Po jakimś czasie uświadamiasz sobie, że nigdy dotąd nie zostawiałeś włączonej muzyki, kiedy wychodziłeś na kilka minut do sklepu za rogiem, wyłącznie po to, aby nabić więcej przesłuchań na licznik… W ten sposób każda, z pozoru błaha czynność, potrafi zamienić się z małą (lub większą) obsesję.
            Tak czy inaczej, powyższy przykład nie jest najgorszym ze wszystkich, jakie można sobie wyobrazić w związku z tym tematem. Niemniej jednak owo zjawisko nie ogranicza się tylko do jednego przypadku. Być może znane są Tobie arcydzieła „demotywatoropodobne”,  na których obrazku widnieje zdjęcia człowieka, siedzącego na ławce w całkowicie opuszczonym parku, czy też stojącego samotnie, gdzieś w oddali, na linii horyzontu, oraz towarzyszący temu napis: „946 przyjaciół online”. W dzisiejszej erze portali społecznościowych, na czele z Facebogiem, nie jest to niestety tylko przykra historia jednego człowieka na stu. Jest to natomiast dość dobitne przedstawienie przewartościowania najważniejszych aspektów, jakie zaszło wraz z popularyzacją naszego przyjaciela - Internetu. Ponownie nawiązując do jednego z wcześniej wymienionych portali, co również znalazło swój ironiczny wydźwięk wśród internautów (www.demotywatory.pl/3330201/Zmienisz), niechęć budzi obecna tam funkcja ustawiania statusów („Wolny”, „W związku”, „W związku małżeńskim” itd.). Problem polega na tym, że część użytkowników traktuje to śmiertelnie poważnie, a dla części świat kręci się wokół tych kilku opcji. Natomiast ja zadam pytanie – czy przypadkowi przechodnie na ulicy, podobni do przypadkowych osób znalezionych na Facebooku, też mają swój status wypisany na czole?
            Stąd mój wniosek, że coraz więcej wartości i aspektów istotnych w naszym życiu ulega zjawisku, które mogłabym nazwać kolekcjonerstwem. Miejsce rzeczywistej wartości przejęły wszechobecne cyfry, wykresy, statystyki, które wypierają uwięzione pod nimi rzeczywiste stany. Powoli stajemy się jak japońscy turyści, robiąc dziesiątki tysięcy zdjęć, obiektom, o których nie potrafimy powiedzieć nawet kilku zdań, miejscom i ludziom, z którymi nie wiążą się żadne wspomnienia, gdyż byliśmy zbyt zajęci ustawianiem ostrości, aby przeżyć tamte chwile.


Kamila

wtorek, 20 września 2011

Do moich krytyków


Krytyka, sama w sobie, jako pojęcie, oznacza wydanie pewnego osądu, polegającego na analizie zarówno pozytywnych, jak i negatywnych stron. W idealnej sytuacji, ma za zadanie zmotywować do lepszego, bardziej udanego działania, pokazując błędy, lecz jednocześnie zachęcając do dalszej pracy. Jednakże – byłaby to krytyka niemal doskonała, pozbawiona niemalże negatywnych pierwiastków mających na celu zniechęcenie i obniżenie lotów. Przykładem współczesnego utworu poruszającego temat niezrozumiałego, bezcelowego krytykowania może być „Zoil” w wykonaniu Kazika i Katarzyny Nosowskiej, ze znamiennymi słowami:

Na te wszystkie smutki
Z nienawiści do sztuki
On został krytykiem
(...)
Oceniaj mnie,
Niech jad strumieniami leje się!

W twórczości, jedną z najbardziej podstawowych cech pewnych siebie artystów, była odporność na opinię krytyków, podążanie swoją drogą po mimo konfliktu z profesorami sztuki, zwolenników sztuki klasycznej i tradycyjnej. Wyłamanie się ze schematów, odrzucenie dawnych wizji, ograniczających malarstwo, umieszczało artystów na marginesie życia kulturalnego. Najdobitniejszym przykładem może być coroczny Salon, czyli czasowa wystawa, organizowana w Paryżu, posiadający monopol w zakresie wystawianych dzieł w XIX wieku. Jeśli malarz nie zaprezentował swojego dorobku na wystawie Salonu, nie miał szans zaistnieć w świecie sztuki. Salon kontrolowany był przez Królewską Akademię Malarstwa i Rzeźby, której działanie włączone było w administrację państwową. Z tego powodu – świeże, nowatorskie dzieła nie miały żadnej szansy przebicia. W 1863 roku powstał Salon Odrzuconych (Salon Dodatkowy), z inicjatywy Napoleona III, po liście protestacyjnym Edouarda Maneta i Gustave’a Dore’a. Wywalczono sobie wolność w wystawianiu dzieł, zyskano nawet równoważną liczbę odwiedzających, niestety, przeważał bezmyślny tłum, przychodzący po to, aby wyśmiać nowych twórców.
Dobre cechy krytyki? Możliwe, że może napędzać i motywować do działania, lecz obawiam się, że nie mogłoby to być działanie nagminne, gdyż powodowałoby zbyt szybkie wypalenie, a przecież utrata zainteresowania to jedna z najczęstszych przyczyn unikania kolejnego wyzwania.
            Ciekawym przykładem ironii i drwin z krytyków jest obraz Gustava Klimta o wdzięcznym tytule „Złote rybki” z 1902 roku, który artysta pragnął nazwać „Do moich krytyków”. Dzieło stanowiło odpowiedź na gwałtowną krytykę, jakie wywołały jego alegorie fakultetów (medycyny, filozofii i prawa) dekorujących sufit auli Uniwersytetu Wiedeńskiego. Postacie nagich kobiet, w sprośnych pozach, malowane w nowym stylu Klimta, bezkompromisowo wyrażają przesłanie do odbiorców dzieła. Na wystawie w Dusseldorfie „Złote rybki” zdjęto ze ściany, gdyż, jak tłumaczono: „niemiecki następca tronu mógłby doznać szoku”.
Na złotym tle, aforyzmem wypisanym na „Nudzie Veritas”, ze wcześniejszego obrazu Klimta, z 1899 roku, przedstawiającą ponętną Ewę o szerokich biodrach i ramionach, jest cytat z Schillera: „Jeśli nie możesz spodobać się wszystkim, swoim czynem i dziełem zadowól nielicznych. Niedobrze jest podobać się wielu.” Dewiza ta mogłaby zawisnąć nad wieloma nowatorskimi dziełami twórców, którzy próbowali odnaleźć nowy wymiar sztuki, wbrew ogólnie przyjętym normom. Można ją z powodzeniem odnieść do życia, uzupełniając jednym z dziesięciu liberalnych przykazań Bertranda Russella – „nie bój się mieć ekscentrycznych przekonań, bo każda opinia teraz akceptowana, była kiedyś ekscentryczna”. Nie chodzi bynajmniej o poszukiwanie maksymalnych udziwnień. Jak dla mnie, sensem jest właściwie to, aby spróbować spojrzeć (pomyśleć) inaczej, niż robimy to zazwyczaj, na co dzień, porzucając standardy myślowe naszego umysłu. Po to, aby ujrzeć więcej, aby chociaż stopniowo poznać prawdę, a nie pozostawać w miejscu. Dzięki temu można zawędrować tam, gdzie nawet nam się nie śniło i wpaść na coś, czego nikt wcześniej nie rozważał w głębszym stopniu.

 
M.

czwartek, 1 września 2011

To już jest koniec…

1 września… Każdy uczeń musiał przejść na złą stronę mocy i sprostać wyzwaniu, jakim było wczesne wstanie z łóżka i przybycie do swojej szkoły na rozpoczęcie kolejnego roku (męki). Dla tych, którzy lubią tulić poduszkę „5 minut dłużej” mroczne czasy nastały.
                Słońce niespecjalnie chciało nas uraczyć swoją kilkudniową obecnością (widocznie modlitwy PiSowskich posłów zostały wysłuchane), mimo to, czas można było spożytkować na wiele innych ciekawych sposobów niż wylegiwanie się na naszych pięknych polskich plażach, np. oglądanie filmów z ukochaną osobą lub też spacer w deszczu, kiedy powietrze ma specyficzną, uroczą woń. 
                Niezrealizowane plany wakacyjne można przenieść na rok 2012 i liczyć na to, że czas ten minie równie szybko i niepostrzeżenie jak lipiec, a za nim sierpień. Dziś jeszcze można włączyć sobie muzykę, zrelaksować się, w końcu to już ostatni dzień wolny od Imperium, trzeba korzystać!
                Dnia drugiego września nastanie konflikt między naszym snem a budzikiem, który może się nieszczęśliwie zakończyć dla zakłócacza snu. Czas spakować książki, ołówki i inne przybory, DUŻO cierpliwości, wiedzy i ziarnko sprytu,  ale nie martwcie się, do wakacji zostały już tylko 302 dni!
Anakin

piątek, 26 sierpnia 2011

Uwolnij nas!




Każdy spacerowicz, przechadzając się ulicami miasta, odwiedzając teatr, kino, galerię handlową, jadąc tramwajem, czy też zasiadając na jednej z parkowych ławek, może liczyć na łut szczęścia, by stać się szczęśliwym znalazcą. Niekoniecznie chodzi tu o zwitek banknotu, telefon komórkowy, biżuterię lub inne zgubione drobiazgi, ponieważ w Polsce od 2003, w praktycznie każdym miejscu publicznym, można znaleźć… książki!
Idea uwalniania książek, zwana także bookcrossingiem lub książkokrążeniem, narodziła się w 2001 roku w Stanach Zjednoczonych i bardzo szybko stała się popularna na całym świecie. W Polsce pojawiła się dwa lata później, wraz z otwarciem dwóch portali poświęconych tej akcji. W tym samym roku łódzcy licealiści uwolnili ponad 400 książek, a częścią tego przedsięwzięcia był happening pod hasłem „uwolnij książkę”.
                Książki nie lubią być więzione w domu na półkach, wolą krążyć z rąk do rąk i być czytane – twierdzą zwolennicy nowatorskiego pomysłu. Dzięki wprowadzeniu go w życie, procent ludzi zarażonych czytelniczą manią ma szansę wzrosnąć. Bardzo często aspektem skutecznie zniechęcającym do zagłębiania się w lekturę są ceny widniejące na półkach w dobrych księgarniach, natomiast biblioteki służą najczęściej do sięgania po literaturę fachową. A jeśli by tak całe miasto stało się jedną wielką darmową biblioteką, z której każdy mógłby skorzystać?
Znaleziona książka dostarcza zupełnie innej, specyficznej przyjemności dla miłośników czytania. To nie to samo uczucie, kiedy kupuje się ją w sklepie czy też szuka w bibliotecznych katalogach. Tym bardziej, że na bookcrossingowych „półkach” można niekiedy znaleźć wspaniałe „perełki” pośród książek, o których być może nawet się nie słyszało. Warto przygarnąć takową znajdę do swej domowej biblioteczki. Poza tym, jest to również doskonałe rozwiązanie dla książek hibernujących w naszych domach. Wiele z nich jest już wielokrotnie przeczytana, a na pewno chciałaby jeszcze zwiedzić trochę świata i poczuć na sobie wzrok niejednego zapalonego czytelnika. Wyrzucenie lub spalenie książki jest tak samo niewybaczalną zbrodnią, jak pozwolenie na jej powolną śmierć w zapomnieniu. Zatem po co na to pozwalać, skoro można podzielić się nią z innymi?
Bookcrossing jest akcją całkowicie bezpłatną, obustronnie korzystną, bezinteresowną, pomysłową, nie wymagającą niczego poza odrobiną chęci oraz propagującą prawdopodobnie jedno z najlepszych istniejących zajęć. Warto zatem poświęcić jedno popołudnie na przegląd swoich domowych księgozbiorów lub wybrać się do najbliższego punktu bookcrossingu w mieście.

Na stronie www.bookcrossing.pl znajduje się więcej informacji poświęconych akcji; można tutaj zarejestrować oddawane książki, zlokalizować „półki” w wybranej miejscowości lub prześledzić losy znalezionej książki.

Kamila

niedziela, 21 sierpnia 2011

Porozmawiamy, gdy zmądrzejesz

Tolerancja nie jest charakterystyczną cechą dla większości mieszkańców naszego nadwiślańskiego kraju. Nie zamierzam jednak ograniczać się do banalnego i niezrozumiałego uogólnienia, lecz ukazać pewne różnice między poszczególnymi zachowaniami. Poznając ludzi, pochodzących z innych krajów Europy, nigdy nie spotkałam się z taką dozą nietolerancji i zawiści, jaką codziennie próbuje mi się zaaplikować w Polsce. Mimo to, mój umysł i tak pozostaje bierny na podobne zabiegi. Wystarczy choć przez chwilę zamieszkać w świecie ludzi o zupełnie odmiennej mentalności, żeby wiedzieć i zapamiętać, raz na zawsze, że tak być nie powinno. Wybierając się na spacer, zabieram ze sobą słuchawki, aby w miarę możliwości uniknąć niepotrzebnych konfrontacji. W jakiś irracjonalny sposób działam na nerwy osobom, które widzą mnie po raz pierwszy w życiu. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego zamiast życzliwości lub ewentualnie obojętności, ludzie wolą podawać sobie nawzajem do ust niechęć, wypluwając z siebie przekleństwa niczym zaklęcia, przelewać swój jad na innych, atakować otoczenie destrukcją i złymi emocjami. Czyżby nie mieli w sobie niczego więcej do zaoferowania?
            Tytuł mojego tekstu jest zdaniem, przywołanym z rzeczywistej rozmowy, skierowanym do mnie, który szczególnie zapadł mi w pamięć. W tamtym kontekście oznaczało tyle, co: „Porozmawiamy, gdy uwierzysz w to samo, co ja. Gdy będziesz myśleć, tak jak ja.” W tak krótkim przekazie dowiedziałam się aż nadto, co mój rozmówca o mnie sądzi. Nagle nie potrzebowałam wiedzieć już więcej - poczucie przewagi intelektualnej nad innymi, wynikającej z wyznawania jednej z wielu religii, jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Brak szacunku dla tych, którzy świadomie odrzucają powszechnie uznany w naszym kraju katolicyzm, wyznają inną religię lub całkowicie z niej rezygnują, stanowi dla mnie idealny przykład zakłamania. Nie sposób dyskutować z ludźmi przeświadczonymi o swojej wyższości, jeśli nawet nie dopuszczają do siebie myśli, że może ich przekonania nie znajdują się w centrum Układu Słonecznego i dla reszty świata nie są oczywiste. Jedyny sposób, jaki znam na owe przypadki, to iść dalej i nie marnować energii na przekonywanie kogoś, kto dobrze czuje się w swojej mentalnej klatce: wszystko już wiem, jestem najmądrzejszy, znalazłem odpowiedzi na pytania, które dręczyły najwybitniejsze umysły od starożytności.
W moim przekonaniu, nie liczy się wiara, rasa, wiek, płeć, wykształcenie czy inne możliwe kryteria podziału, lecz to jak człowiek postępuje i jak traktuje innych ludzi.
W gruncie rzeczy – ludzi zdecydowanie więcej łączy, niż dzieli (potrzeby, dążenia, marzenia, lęki) - po co więc na siłę wprowadzać podział, szufladkując ludzi i przyczepiając im etykietki? Kiedy próbuję pomóc komuś, kogo nie znam, wyciągam rękę i pytam o imię, nie o wyznanie lub pochodzenie. Nie zakładam, że jestem mądrzejsza, lepsza od kogokolwiek, nie przekonuje do swoich racji, wolę raczej dyskutować i szukać samodzielnie odpowiedzi, gdyż szczerość wobec samej siebie uważam za nadrzędną wartość. Do pełnego obrazu dodałabym jeszcze słowa Philipa Dicka: „Nie chodzi o to, jak wyglądasz, czy też na jakiej urodziłeś się planecie. Chodzi o to, czy jesteś życzliwy dla innych. Jakość życzliwości odróżnia nas od kamieni, badyli, metalu; zawsze tak będzie, niezależnie od tego, czym się staniemy.” Jestem przeciwna ocenianiu jednostki tylko i wyłącznie na tle pewnej zbiorowości – generalizowanie zazwyczaj nie przynosi niczego dobrego. Każdy ma prawo do poszukiwania własnej drogi i tworzenia własnego, niepowtarzalnego światopoglądu. Nie oznacza to jednak, że drugi człowiek nie może wzbogacić nas samych tylko dlatego, że pojmuje świat inaczej. Odrzucając zrozumienie dla odmiennych przekonań, tym samym zamykamy się na ludzi, budując mur, stworzony z błędnego założenia o swojej rzekomej wyższości. Taki sposób myślenia przypomina pewną scenę z „Dnia Świra”:
"Moja jest tylko racja, i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza!" Ostatecznie, jeśli ktoś naprawdę uważa, że odmienny sposób widzenia świata jest gorszy, a zachowanie otoczenia bezpośrednio go obraża, niech bynajmniej nie przeszkadza innym, zatruwając ich swoją frustracją, gdyż osobiście “nie mam potrzeby na świat patrzeć zza krat!”
[1]






[1] Kult - utwór „Pełniej”

M.

sobota, 20 sierpnia 2011

Ulica paryska w nocy


Miasto pogrążyło się w ciemności - dzień ustąpił miejsca granatowej nocy, pozbawionej światła gwiazd. Wyraźne, geometryczne bryły budynków zamieniły się w mgliste zarysy, zanikające wraz z linią horyzontu. Ulica była niemalże pusta ‑ jedynie nieliczni przechodnie udawali się do nocnych kawiarni lub zmierzali szybkim krokiem do swych mieszkań. Cichy, usypiający stukot końskich kopyt rozlegał się jednostajnie po bruku. Powietrze pobudzało swoją świeżością po krótkim, letnim deszczu. Z oddali dochodził delikatny zapach kwiatów. Ulicę rozjaśniało światło latarń ulicznych, roztaczające się dookoła. Spływało na budynki, nadając kształty i wydobywając detale, nie dostrzegane w jasności dnia.
Scenę przedstawioną na jednym ze swoich późniejszych dzieł Ludwik de Laveaux, pochodzącym z lat  1892-1893, namalował światłem, któremu nadał w swoich pracach nowe znaczenie i zastosowanie, czerpiąc z doświadczeń paryskich impresjonistów. To właśnie światło – rozproszone, pulsujące, migoczące – stanowi w jego nokturnach tworzywo kształtujące rzeczywistość przedstawioną na obrazie. Nie jest jedynym z wielu czynników wpływających na sposób ukazania miasta, lecz żywą, dynamiczną materią, z której stopniowo wyłaniają się budynki, przedmioty, postacie. Odbicia światła tańczą dookoła w otoczeniu, odkrywając ich inną, niezwykłą i tajemniczą naturę. Miasto przedstawione nocą wydaje się być skryte i niedostępne, w przeciwieństwie do dnia, w którym poszczególne elementy otoczenia są równomiernie oświetlone, sprecyzowane oraz łatwo rozpoznawalne. Ciemność nocy stanowi kontrast dla jasnych partii obrazu, oddzielających się stopniowo przez półcień, aż do całkowitego mroku nieba. Rozedrgane światło wydobywa z otoczenia barwy, ograniczone na palecie malarza do wyszukanej gamy bieli, szarości i neapolitańskiej żółci. Charakterystyczne jest zastosowanie techniki impastowej, widoczne są także szybkie pociągnięcia pędzlem. Sposób wykonania obrazu wynika z osobowości artysty – świadomego postępującej gruźlicy, przekonaniu o wczesnej śmierci i coraz mniejszej ilości pozostałego czasu, aby wyrazić siebie w kolejnym obrazie. Ludwik de Laveaux malował szybko, pracował nad wieloma obrazami w tym samym czasie, nie oszczędzał sił - napędzała go obsesyjna chęć zatrzymania życia w swojej twórczości. Zmarł przy sztalugach, malując swój ostatni nokturn pt. „Widok nocny Opery paryskiej”. Jego postać stanowi sztandarowy przykład geniusza, niedocenianego przez społeczeństwo, który walczył z głodem, biedą i chorobą, lecz mimo wszystkich trudności nie poddał się, ponieważ był przekonany o celowości swojego wyboru. Malarstwo Laveaux’a przejęło piętno silnego charakteru artysty ze zmysłem estetycznym skłaniającym się ku tworzeniu tajemniczych i nastrojowych dzieł, oddziaływujących na wyobraźnię odbiorcy. Wystarczy tylko podążać drogą wskazaną przez twórcę, ułatwiającą poszukiwanie własnego sposobu pojmowania rzeczywistości, aby odnaleźć odpowiedzi na pytania, ukryte w  jego obrazie.  


M.

My


Obojętni w Oceanie Niespokojnym uczuć
topimy się w kole ratunkowym
stojąc przy brzegu
bo w nieswoim świecie
walczymy o uśmiech

 Tworzymy maskę
kreując kogo chcemy
z myślą aby nie być
opuszczonym wśród
beznamiętnych spojrzeń

samotnych tłumów.


M.

piątek, 5 sierpnia 2011

Iluzja jako wskaźnik rzeczywistego


 Tradycyjne malarstwo polega na stworzeniu obrazu na powierzchni płótna, deski lub ściany. Artysta ma do dyspozycji farby, o różnorodnej gamie barw, z odmiennym, specyficznym składnikiem, z których przy pomocą pędzla tworzy swoje wizje, wyraża emocje, buntuje się przeciwko światu, ograniczeniom, władzy. Czasami bardziej skupia się na formie pracy, innym razem – na przesłaniu. Następnie potencjalny widz, z własnej woli lub pod przymusem, krąży po galerii lub muzeum, gdzie może zmierzyć się z obrazami, formułując własne przemyślenia lub starając się odpowiedzieć na pytanie: „co artysta miał na myśli?”. Zdawać by się mogło, że sztuka współczesna osiągnęła już swój najwyższy punkt – złamano już większość konwenansów i zasad, zarówno natury moralnej, jak i technicznej. Zmieszano ze sobą techniki, style, koncepcje, nadając im rozmaitą i zmienną funkcję w obrazie. Pomysły współczesnych plastyków konkurują o oryginalność, pobudzającą wyobraźnię lub odpychającą przez zbytnią, niezrozumiałą zawiłość, której bezskutecznie próbuje się nadać przesłanie.
Pochodząca z Waszyngtonu, Alexa Meade, jest jedną z artystek młodego pokolenia. Wśród nich wyróżniła się swoim sposobem myślenia o malarstwie, Pomyślała w sposób odwrotny do tradycyjnego ujęcia sztuki. Malowanie farbami na płótnie? To już było. Tworzenie złudzeń dla oka jedynie poprzez odpowiednie połączenie kształtów i barw? To też już było. Różnice najlepiej wyjaśnia sama malarka:
„Zazwyczaj, kiedy patrzysz na obraz, widzisz interpretację artysty, który namalował swojego modela na płótnie. W mojej artystycznej koncepcji maluję bezpośrednio na modelu odnosząc się do niego. Moja sztuka imituje prawdziwe życie. Kiedy widzisz mój autoportret patrzysz na namalowany portret, zdjęcie i na prawdziwą osobę.”
Specyficzny pomysł artystki zrodził się z fascynacji ruchomymi cieniami, rzucanymi przez słońce. Później zaczęła eksperymentować z cieniami wytworzonymi przez ludzi w ruchu. Skupiając się na zmianach oświetlenia, zauważyła, że efekt wizualny odbieramy tak samo, nawet jeśli dana osoba przemieści się i oddali od źródła pierwotnego światła. Meade nakłada farbę na przedmioty i ludzi, umieszczając ich na tle pomieszczeń, w taki sposób, aby oddać wszelkie detale, draperie, cień, światło. Następnie fotografuje całość. Modele przemieszczając się, zmieniają perspektywę postrzegania widza, który przy pierwszym spotkaniu próbuje odpowiedzieć na pytanie, co widzi: fotografię, namalowany portret czy prawdziwego człowieka? Z tego powodu, ważnym elementem staje się interakcja modeli z publicznością, która reaguje w rozmaity i nieprzewidywalny sposób, zwłaszcza przy pierwszym zetknięciu się z pracami artystki.
Alexa Meade spędziła swoją młodość w świecie polityki jako reporterka, a jej praca miała niebagatelny wpływ na jej sposób pojmowanie otoczenia i sztuki. Dostrzegła, że komunikacja międzyludzka wśród polityków przypomina swego rodzaju grę, w której ciężko oddzielić dwa przeciwstawne pojęcia: fałsz i prawdę. Który gest jest prawdziwy, a który stanowi jedynie maskę dla zupełnie odmiennych zamiarów? Doszła do następującej konkluzji: percepcja jest względna, zależy od miejsca, z którego patrzymy, własnego nastawienia i tego, czy pozwolimy się oszukać.
Co można odnaleźć w jej pracach? Chwilową iluzję wywołującą zdziwienie lub rozbawienie, swego rodzaju eksperyment artystyczny czy innowacyjne instalacje mające na celu przyciągnięcie jak największej liczby osób do galerii? Sami możecie stwierdzić – jeśli ktoś byłby zainteresowany pracami Meade, nieznanymi w Polsce, może odwiedzić stronę z jej portfolio: http://www.alexameade.com/
M.

niedziela, 31 lipca 2011

Bo trawa jest tam bardziej zielona?

   Prinzenpark. Miejsce, które tkwiłoby w moich wspomnieniach jako utopia, gdyby nie to, że różni się od niej jednym, ale tak ważnym faktem – ono rzeczywiście istnieje. Położony gdzieś na wschodzie Braunschweigu, od którego dzieli nas znacznie więcej niż blisko sześćset kilometrów i około siedmiu czy ośmiu godzin drogi. Park, którego nie okalecza się prostą, słownikową definicją – zwykły kawałek ziemi porośnięty trawą. Prinzenpark to pewien symbol, tętniący życiem dlatego, że nie tworzą go szeregi równo posadzonych drzew i zielona murawa, lecz tworzą go ludzie: ich zainteresowania, poglądy, wspólnie spędzany czas, rozmowy, zabawy… i o wiele, wiele więcej.
   Spędziłam w Niemczech miesiąc, który wystarczył mi, by poznać wielu ludzi i stać się na ten czas ich częścią. Nie musiałam jednak rozpychać się łokciami, reklamować swą osobę ani ukazywać VIP-owskich przepustek, by przyjęli mnie jako równą sobie i traktowali tak, jakby mnie znali od dawna. Otwartość, śmiałość w nawiązywaniu kontaktów, brak uprzedzeń i serdeczne nastawienie do drugiego człowieka to podstawa. Młodzież, którą tam spotkałam, jest na tyle tego świadoma, by z jednej strony uważać to za oczywistość, a z drugiej – cały czas doceniać i szanować, a nie traktować jako automatyczny nawyk, nad którym nikt specjalnie się nie zastanawia. To ich własna filozofia, którą wspólnie wyznają i pielęgnują, która łączy ich w jedno, mimo istniejących różnic.
   Nie musiałam być za każdym razem przedstawiana przez moją kuzynkę, by z niewiarygodną swobodą nawiązywać kontakty ze spotykanymi w różnych miejscach ludźmi. Oni sami podchodzili i z uprzejmą ciekawością pytali, jak mam na imię, skąd jestem, co tutaj robię, jak mi się podoba w Braunschweigu, jak wygląda moje rodzinne miasto i tak dalej. Bez żadnych zbędnych wstępów i wprowadzeń rozmawiali ze mną jak z bliską osobą, opowiadali mi wiele od siebie, odpowiadali na moje pytania i zadawali własne, w dodatku w taki sposób, że czułam, że są tym szczerze i serdecznie zaciekawieni. Nie usłyszałam ani jednego złego słowa na temat mojej narodowości, nie odczułam żadnej niechęci, ani nawet krzty zniechęcenia drobnymi problemami z porozumieniem, wynikającymi oczywiście z różnych języków. Nikt ciężko nie westchnął, kiedy dowiedział się, że musi przełączyć się na tryb: „uwaga, bariera w komunikacji”. Niemiecki, angielski, polski, migowy, najzabawniejsze ich połączenia, a nawet rysunki – to nieistotne, bo jakkolwiek nasza komunikacja bywała kulawa, dzięki ich dobrej woli i entuzjazmowi rozmowa zawsze była możliwa.
   Szczególnie jednak zachwycił mnie sposób spędzania czasu tych ludzi. Prinzenpark jest miejscem, w którym najczęściej gromadzi się młodzież i nie tylko. Ludzie oddają się tam swojej pasji (rysowanie i struganie w drewnie jest w Prinzenpark tak samo częste, jak taniec z ogniem czy wędrowanie po linie przywiązanej do dwóch drzew), lub siedzą na trawie w dużych grupach, wśród których – co również jest niesamowite – prawie zawsze znajdzie się znajoma twarz. A nawet jeśli ktoś siedzi sam – to tylko kwestia kilku, może kilkunastu minut, a już po chwili ktoś zupełnie obcy podejdzie, przedstawi się i zaprosi do reszty paczki. Jednak najbardziej zainspirowało mnie to, w jak piękny sposób ci ludzie łączą dwa aspekty, które gdzie indziej uznane byłyby za wykluczające się, skrajnie odległe, niemożliwe do pogodzenia… Miła atmosfera. Ludzie siedzą w parku, na trawie, wyciągając się w słońcu, pijąc coś i jedząc, śmiejąc się, bawiąc znakomicie. O czym mogą rozmawiać? Na pewno o niczym poważnym – filozoficzne ględzenie nadaje się tylko do nudnych, górnolotnych debat. Otóż nie! Tematy były najróżniejsze – od zupełnie błahych, poprzez żartobliwe, aż po całkiem poważne zagadnienia dotyczące kultury, społeczeństwa, polityki, religii… Każdy miał swoje własne przemyślenia, własne koncepcje, choć często nietypowe i oryginalne, jednak nie będące formą „kopiuj-wklej”, czyli: boję się myśleć samodzielnie, ponieważ kiedy do wpajanej mi formułki myślenia dodam coś od siebie, to zaczynam odstawiać od większości i przestaje być łatwo, wygodnie i bezpiecznie. „Każdy” powiedziałby tam raczej tak: Nie mam na celu przekonywania innych do swoich poglądów, bo nie uważam ich za lepsze czy gorsze od innych, ale być może znajdzie się ktoś, kto się nimi zainspiruje, kto zachowa sobie choćby niewielki ich element. To samo dotyczy również mnie – chcę, aby inni podzielili się ze mną swoimi przemyśleniami, a nawet, jeśli nie przyjmuję ich punktu widzenia, to szanuję, że mają coś od siebie do przekazania i są otwarci. Oto prawdziwy sens filozofii w takim rozumieniu.
   A teraz, jak tylko dobiję ostatni łyk kawy, udam się na spacer do najbliższego parku w Bydgoszczy. Czy jest szansa, bym mogła odnaleźć tam cząstkę tego świata? Czy chociaż będę potrafiła wyobrazić sobie co by było, gdyby tchnąć w tych ludzi ideę Prinzenpark? Na razie wolę trzymać w ryzach moje tęsknoty, ponieważ wystarczy, że nie spuszczę wzroku na chodnik, przechodząc naprzeciw obcej osoby i już mogę przygotowywać dla siebie zimny okład i całe pudełko plastrów. Zawsze w tym momencie ciśnie się na usta odwieczne pytanie: dlaczego tak jest? Czy to ta trawa w Prinzenpark jest bardziej zielona niż tutaj?…

Kamila

Legenda o czytaniu

   Czym dla Ciebie jest książka? Pigułką na bezczynność, ostatecznym sposobem zabicia nudy? Kopalnią wiedzy poszerzającą Twe horyzonty? Zastępczym oddychaniem? Marnotrawstwem czasu? Przykrym obowiązkiem…?
   Początkowo, kiedy odpowiedzi moich rówieśników na powyższe pytania skonfrontowałam z własną opinią, zadziwiała mnie skrajna niezgoda. Najczęściej okazywało się, że czytanie to czynność tak dla nich obca, jak dla przeciętnego średniowiecznego chłopa byłaby dzisiejsza technologia, z e-bookami włącznie (uwzględniając to, że nie opanował on nawet sztuki czytania i pisania). Nie chcę i nie będę powoływać się na tak skrajną opinię, że różnica między tamtymi czasami a obecnymi widoczna jest tylko i wyłącznie w możliwościach edukacji, jakie stawia przed nami XXI wiek i realia, w których żyjemy. Chcę jednak zwrócić uwagę na to, że dla wielu z nas możliwość ta nie jest wcale wspaniałą drogą (tak przecież jasną i prostą!), lecz kolejnym szmatem drogi, na który jesteśmy skazani, podczas gdy wygodniej byłoby przycupnąć sobie w miejscu. Nieważne, że najbliższa biblioteka znajduje się raptem kilka ulic od Twego domu, gdzie nie musisz wydać nawet grosza, by móc wypożyczyć książkę – zawsze będzie za zimno lub za daleko, żeby tam iść, zresztą po co, skoro lepiej obejrzeć kolejny odcinek serialu lub w coś sobie pograć?…
    Kilka dni temu udałam się do księgarni, chcąc kupić lekturę. To chyba właśnie dialog ze sprzedawczynią ostatecznie popchnął mnie do poruszenia kwestii zainteresowania literaturą wśród rówieśników.
- Dzień dobry. Czy jest „Makbet”?
- Niestety chyba nie… Przykro mi, ale zostało tylko wydanie bez opracowania (sprzedawczyni odpowiedziała mi z wielce zrezygnowanym tonem).
- Nie szkodzi, poproszę. O takie właśnie mi chodziło.
(Sprzedawczyni, jakby ignorując to, co powiedziałam, dodała szybko):
- O, ale mamy tu jeszcze samo opracowanie!
   Wydaje mi się, że owa sytuacja, mimo, że pozornie tylko jednostkowa, doskonale oddaje ogólny stan. Jeżeli książka, to co najwyżej lektura, skoro już trzeba. Jeżeli czytać, to z opracowaniem. Jeżeli nawet z opracowaniem jest to zbyt duży wysiłek, lub opracowania nie ma, to ewentualnie pofatygować się o streszczenie, nieważne, jak ciekawa i wartościowa (ba! – jak cienka) byłaby książka.
   Kiedy jednak zdarza się czytać komuś nieprzymusowo, a z własnej woli, najczęściej wybiera książki (a) „proste, łatwe i przyjemne”, lub (b) te, które okrzyknięte są światowymi bestsellerami, choć przeważnie nadają się co najwyżej do tego, by podłożyć je pod kartkę, bo wygodniej się pisze. Książki takie mają prosty język, prostą fabułę, prosto wykreowane postaci, prosty przekaz – dlatego czyta się je PROSTO, łatwo i przyjemnie. Ale czy naprawdę o to w czytaniu chodzi? I czy nie wydaje się czasem, że odnosi się to nie tylko do samego czytania, ale to ogólnego spojrzenia na życie, do czegoś znacznie więcej?…
   „Pytasz, czy cokolwiek czytam? A wydaje ci się, że nie mam co do roboty?” Taki pogląd jest niestety dość powszechny i aprobowany przez „współwyznawców”. Nie czytać nie jest wstyd – wstydem jest czytać. Gdybym zaś ja zadała pierwsze dwa pytania, lecz w odniesieniu do gier komputerowych, telewizyjnych programów rozrywkowych, znanych internetowych stron, cotygodniowych imprez lub niewybrednych filmów, na pewno nie spotkałabym się z takim zrozumieniem, z jakim spotyka się wstręt do książek. Książki uważane są chyba za zarezerwowane dla niektórych tylko szaleńców, którzy się nimi interesują, ale nikt poza tym nie ma obowiązku poczuć choć trochę wstydu, że nie pamięta, kiedy ostatnim razem trzymał jakąś w ręku. Natomiast nieobejrzenie ani jednego odcinka najnowszej edycji programu „Jak gwiazdy zmywają naczynia?” jest nie do pomyślenia.
   Stopień wysiłku i zaangażowania, jaki trzeba włożyć w to, by sięgnąć po książkę i ją przeczytać, jest wręcz śmieszny w stosunku do tego, ile niesie ona korzyści i przyjemności. Książka jest zawsze najbogatszym źródłem wiedzy i informacji, czynnikiem, który niewyobrażalnie poszerza nasze wszelkie horyzonty, nawet wtedy, gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Każda książka wpływa na to kim jesteśmy i kształtuje naszą osobowość. Książka pobudza wyobraźnię i pozwala oderwać się od rzeczywistości, lub – przeciwnie – poznać te zakamarki rzeczywistości, o których nie mieliśmy pojęcia, że istnieją. Wiedzą to ci, co kochają to, o czym inni nie mają pojęcia – spędzić całą noc z gorącą kawą, szelestem kartek i zapachem papieru…

Kamila

sobota, 30 lipca 2011

W środku plastikowej klatki

Zdawać by się mogło, że posiadając wielowiekową, barwną tradycję, kulturę, historię oraz rozmaite osiągnięcia w nauce, XXI wiek powinien zobowiązywać współczesnego człowieka do konkretnej, określonej postawy. Dzieje się jednak zupełnie odwrotnie – przeważa sposób myślenia typu „byle jak”, „byle szybciej”, w odniesieniu do różnych aspektów życia. Coraz częściej zaczynam tęsknić za czasami, kiedy działania ludzi były bardziej prawdziwe, spontaniczne i wymagały dwóch podstawowych umiejętności: myślenia i rozumienia otaczającej rzeczywistości. Jednym z przykładów, oddających przemianę, może stanowić sposób pojmowania muzyki oraz stosunku muzyka do komponowania i tworzenia. Pojęcie „tworzenie” jest kluczowe – wielokrotnie musiałabym zawahać się, aby użyć tego słowa w stosunku do osób nazywanych powszechnie „gwiazdami”, wykonujących nie muzykę, lecz masowy produkt. Jedynym jego celem jest to, aby się sprzedał, przesłania daremnie szukać. Zresztą – po co przekaz? Wielu ludzi chętnie przyjmuje do siebie to, co zostanie rzucone wprost do ich rąk, artyzm przecież nie jest ważny. Dzięki temu, można uśpić proces myślenia, wtulić się w ciepłą otoczkę iluzji, przepuścić przez siebie kolejne słowa, schematycznie skonstruowane przez ludzi znających się na zarabianiu pieniędzy, lecz nie na  sztuce. Cena, którą musimy ponieść jest dosyć duża – oddajemy siebie, własną oryginalność, lecz w zamian za to mamy pełen pakiet od świata: akceptację ludzi, dołączenie do grupy „rozsądnych i normalnych”. Do zapamiętania pozostaje jeszcze tylko jedna zasada: nigdy się nie wyłamuj, nie wychylaj się, nie ośmielaj się zastanawiać. Pozwól się prowadzić, przecież „najprościej jest nie myśleć/Oni zrobią to za ciebie/Tylko poddaj się tej fali/Gdy znajdziesz się w potrzebie/Wszystko jest gotowe/Podamy każdy schemat”.[1]
Współcześnie, nad wypromowaniem znanych wokalistek pracuje sztab ludzi, poczynając od pisania tekstów, poprzez wygląd, aż do sztucznego wykreowania wizerunku. Niezbędny jest ostry, permanentny makijaż, ubiór skąpy do granic możliwości (każda kreacja jest oczywiście „wyjątkowa” i „oryginalna”, tak samo jak gwiazda – aby przypomnieć chociażby mięsną kreację Lady Gagi), przygotowanie gotowych odpowiedzi na pytania, aby  artystka nie musiała męczyć się myśleniem oraz stworzenie atmosfery skandalu z byle powodu (np. niezaplanowane zakupy w sklepie). Przemianę, którą przechodzi potencjalna gwiazda przypomina produkcję w fabryce: proces I, proces II, następnie wytłaczanie efektu końcowego na masowych taśmach. Mamy ładnie opakowaną rzecz, cóż z tego, że pustą w środku? Wystarczy jedynie dodać reklamę wielkości wieżowca z krzyczącym napisem: „KUP MNIE!”, aby machina zysku ostatecznie została wprowadzona w ruch. Niemalże przepaść dzieli dzisiejszą muzykę od tej tworzonej w latach 70. i 80. zeszłego wieku, kiedy narodził się punk i rozwijał się rock w Polsce. Jeden z członków Voo Voo wspomina w filmie pt. „Beats of Freedom”, w jaki sposób zespoły radziły sobie z brakiem instrumentów: po prostu sami je produkowali, dla przykładu, tworząc swój pierwszy wzmacniacz gitarowy z garnka, a gitarę budując po kolei z pojedynczych elementów. Efekt bywał niezadawalający, ale chodziło o granie, przekaz, a nie o to, by zdobyć najnowszy model Stratocastera, nieosiągalny na ówczesne realia lub zdobyć sławę. Na koncertach byli sobą, skacząc po scenie, nie przykładając wagi do wyglądu i całej, zbędnej otoczki – pragnęli dać słuchaczowi muzykę, nie iluzję ani proste odpowiedzi na trudne pytania. Energia pochodząca z ich muzyki wypełniała powietrze, nie tandetny plastikowy strój i starannie przygotowane słowa przez specjalistów od wizerunku.
Skoro nie chcemy odczuwać, myśleć, po prostu być, tracąc swój czas na posiadanie coraz więcej i ciągłe zwiększanie tempa produkcji – to co po nas zostanie? Brudne, zniszczone reklamówki, strzępy jakiegoś wątpliwego czasopisma, mentalna pustka, infantylne odpowiedzi?



[1] Dezerter – utwór „Najprościej jest nie myśleć”

M.